Sala przygotowana, folia na podłodze, farby we wszystkich możliwych kolorach, pędzle gotowości. Instrumenty oparte o ścianę cierpliwie czekają na rozpoczęcie. Jeszcze ostatnie podłączanie mikrofonów, jeszcze ostatnie rozkładanie kredek by każdy mógł się przyłączyć, jeszcze ostatnie łyki kawy.
Tak się to zaczyna, Psychofreski, tym razem w Łodzi, w nowym miejscu, w innej konwencji, eksperymentalnie. Miejsce niezwykłe, gdyż czuć było artystyczny ferment już od wejścia. Miałam wrażenie, że ci, którzy przyszli dokładnie wiedzą co robić, tak jakby instrukcja „wisiała” w powietrzu i była dostępna dla wszystkich. Nie chciałam ustawiać sceny, wolałam, żeby muzycy byli wśród malujących, byśmy byli w kontakcie. Zaczęliśmy od swobodnego bębnienia w bębny siedząc przy jednym stole. Wstałam i stanęłam w rogu sali, bębniąc i szukając kontaktu z innymi. Za mną wstała Sylwia Kwiatkowska ze swoim bębnem, następnie Łukasz Tchórzewski na djembe, jego znajomy na digeridoo (aborygeński instrument). Pojawili się też muzycy z cajonami (instrument perkusyjny). Po kilku minutach transowej muzyki pojawił się głos. To był moment, kiedy większość malujących zaczęło już tworzyć. Co chwilę ze wzruszeniem patrzyłam na muzykujących i na malujących. Widziałam dziewczynę, która z zamkniętymi oczami siedziała nad kartką papieru i dawała się pochłonąć muzyce, widziałam parę, która siedziała w rogu popijając i słuchając (pomyślałam sobie, że też się włączą, wcześniej czy później), widziałam dziewczyny z blokami rysunkowymi i kredkami, które zaczęły rysować jeszcze przed rozpoczęciem imprezy oraz chłopaka malującego w rytmie muzyki. Pełna sala twórców. Kolorowo, wielowymiarowo, radośnie i artystycznie.
Od lat obserwuję występowanie pewnego zjawiska. Zwykle zaczynamy od entuzjazmu i energii, trochę nie wiadomo jak się zabrać za malowanie, dźwięki są jeszcze oczywiste, jeśli ktoś coś śpiewa to widać, że jest w tym sporo uważności i ostrożności. Poznaję się z innymi, zerkam na prace innych, uśmiecham się, organizuję sobie miejsce do malowania/ grania/ pisania. Transowa muzyka, pełna przestrzeni zaczyna mnie wciągać. Zaczynam wyłączać się z tego, co wokół, skupiam się na tworzeniu. Jeśli gram z zespołem, skupiam się na nich i na sobie. Zaczynamy być jednym organizmem, jednym oddechem, jedną inspiracją. Podążamy za procesem. Muzyka robi się coraz mniej przewidywalna, testujemy nowe dźwięki, nowe melodie. Jak śpiewam, to zauważam, że używam podobnych fraz i zaczynam się tym frustrować. Chcę się odbić od tego by popłynąć w innym kierunku zabierając ze sobą wszystkich. To jest moment, kiedy robi się gęściej, jakbyśmy zbiorowo doszli do progu za którym stoi tylko wolna ekspresja. Podczas Psychofresków w Łodzi taki moment również się pojawił, motyw muzyczny się wyczerpał, artyści zagłębili się w malowanie. Podeszła wtedy do mnie jedna dziewczyna. Nie pamiętam jej twarzy, ale dokładnie pamiętam jej słowa: „Świetna impreza, czuję się tu super, chociaż teraz brakuje słońca”. Wiedziałam o czym mówiła, też tak czułam. Potrzebny był bodziec z zewnątrz, coś, co nas pchnie do przodu. Dokładnie w tym momencie, Bartek Płazak podłączył gitarę do pieca i zagrał kilka jazzowych nut: „o, słońce przyszło!”. Bartek zmienił bieg imprezy, włączył się z kawałkami pełnymi energii, przyjemności i radości. Włączyłam się do śpiewania. Nie wiedząc kiedy, zaczęliśmy grać nasze utwory, a wraz z nami inni muzycy. Kilka osób kończyło obrazy, zerkało coraz częściej w stronę muzykujących. Głosy, śmiechy, rozmowy. Wieczór nie mógł się zakończyć, co chwilę graliśmy „ten ostatni kawałek”. Gdy impreza się oficjalnie skończyła, sprzątając dalej graliśmy i graliśmy. Co chwilę podchodził ktoś mówiąc jak wiele przeżył, jak wiele doświadczył, a ja z radością słuchałam i mówiłam „tak, będą kolejne takie wydarzenia w Łodzi, Łódź mnie urzekła.”